niedziela, 20 października 2013

Baransu: Księga Pierwsza: Ziemia; Rozdział 1: Szesnaste urodziny

Zadzwonił budzik. Niechętnie zwlókł się z prowizorycznego łóżka, jakim była deska zabetonowana w ścianę i materac na niej. Starannie ułożył na pościeli koc i przeszedł do salonu. Był niewymownie wdzięczny za to, że wuj sam mieszkał praktycznie w salonie, oddając mu jedyny wolny pokój w mieszkaniu. I tak miał dość kłopotów, a on już od dobrych trzynastu lat zwala mu się na głowę. Spojrzał na kanapę. Wuja nie było. Przymknął oczy, nie chcąc wyjść na beksę. Przecież wuj tyle razy mu powtarzał.
-Nathi. Bądź silny. Nie okazuj słabości, zwłaszcza publicznie. Nigdy nie wiesz, gdy ktoś wykorzysta każdą twoją łzę przeciw tobie. Ćwicz samemu, by potem móc pokazać, że jesteś silny. Więc za każdym razem, gdy nie wrócę z nocnej walki będziesz się martwił, pomyśl, że twój wróg stoi przed tobą i czeka na twoje potknięcie. Musisz być silny. Jesteśmy zostawieni sami sobie i każdy z nas musi być na tyle twardy, by być gotów oddać życie za drugiego.

Więc Nathaniel starał się jak mógł być dzielnym. Odkąd miał sześć lat, ta przemowa wuja była jego mottem życiowym. Uważał wtedy swojego wujka co najmniej za Greckiego Boga, Aresa. Teraz, gdy miał już prawie lat szesnaście oboje traktowali się z lekkim dystansem. Wuj twierdził, że jeśli do siebie się nie przywiążą, to mnie będzie każdego z nich bolała strata drugiego. Dlatego, mimo, iż byli rodziną, zachowywali się jak neutralni współlokatorzy. Przeszedł do aneksu kuchennego i otworzył lodówkę, by wyjąć stamtąd mleko.  Po chwili z szafek nad blatem wyciągnął także płatki oraz miskę, a łyżkę wyciągnął z szuflady. Nalał mleka, nasypał płatków i siadając na kanapie zaczął jeść. Miał nadzieję, że wuj szybciej dziś wróci. To była jego walka o tytuł Mistrza Podziemi lata 2010 roku. Jego przeciwnikiem był niejaki Jared “Bestia” Crowl. Wielki i ciężki gangster z marginesu społecznego. Często jego gęba widniała w wiadomościach przy napadach, bójkach czy zabójstwach. Był zdolny do wszystkiego. Na szczęście Mroczne Igrzyska zaczynały się dopiero w Styczniu.

Odkładał właśnie miskę do zlewu, gdy usłyszał szczęk zamka. Wziął głębszy wdech i sięgnął po apteczkę pod zlewem. Musiała zawsze być pod ręka. Podpierając się o wszystko na swojej drodze, do salonu wszedł jego wuj. Mark “Phantom” Vernus. Mówili tak na niego, bo na ringu był dla przeciwnika jak zjawa. Szybki i nieuchwytny. Jego uderzenia były precyzyjne, a uniki praktycznie niezauważalne. Ofiara Phantoma dowiadywała się o tym, że spudłowała dopiero po tym, że jego cios przeciął powietrze niczym nóż masło, a ofiara już była atakowana od tyłu. Mark usiadł na kanapie. Nie wyglądał za dobrze : podbite oko, opuchnięta lewa strona twarzy oraz liczne rany, które wciąż krwawiły. Gdyby nie jego zdrowa opalenizna, można było go wziąć za zombie. Nathaniel nalał na wacik spirytusu salicylowego i delikatnie zaczął przemywać rany jedynego członka swojej rodziny. Wuj nawet nie drgnął, gdy poddawał się jego zabiegom. Młody oczyścił rany wuja, nałożył maść na jego opuchlizny i stłuczenia oraz zabandażował stłuczoną rękę od dłoni aż po łokieć. Odniósł apteczkę na jej stałe miejsce. Wracając do pokoju pakował w swoją starą, wysłużoną torbę używane podręczniki. W swoim życiu nie dostał ani jednej rzeczy, która była nowa. Zawsze były to stare rzeczy. Nie narzekał jednak, bo nie było go stać wraz z wujem na życie w luksusach.

Poszedł do łazienki biorąc ze sobą mundurek szkolny składający się z granatowej marynarki z logiem Akademii na piersi i czerwonymi wszywkami, granatowy krawat w biało-czerwone paski, białej koszuli i szarych, garniturowych spodni. Spojrzał na siebie w lustrze. Jasnobrązowa cera, tak nie pasująca do jego anglosaskich korzeni uwydatniała tylko głębokie cienie pod jego niezwykłymi, szarymi oczami, które ukryte były za grzywką przydługich już włosów o kruczoczarnej barwie. Skrzywił się na swój widok, przemył dłonie, twarz i zęby, by chwilę potem przebrać się w szkolny uniform. Wrócił do pokoju, wziął swoją komórkę, którą okazała się być bardzo stara Nokia, klucze oraz torbę i wyszedł, nie mówiąc nic na pożegnanie. Była dopiero godzina siódma dwadzieścia, ale dojście do szkoły zajmowało mu trochę czasu, zwłaszcza, że z Clayton House do Akademii Londyńskiej miał spory kawałek.

Zazwyczaj był tam około za piętnaście dziewiąta, czyli idealnie na czas, by usiąść i odsapnąć po tym marszu. Nie korzystał z autobusów. Mark twierdził, że zdrowiej, oszczędniej i lepiej dla mięśni jest chodzić, więc ani on ani wujek nie korzystali z innego sposobu przemieszczania się niż o własnych nogach. Wychodząc na klatkę schodową swojego bloku uśmiechnął się do pani Rooksmelt i wyszedł na ruchliwą już od samego rana ulicę. Po tylu latach chodzenia na piechotę gdziekolwiek nawet nie musiał przystawać ani na moment. Mięśnie nóg miał wyrobione. Już po godzinie mijał rzekę, więc mógł zwolnić tępo. Zostało mu jeszcze czterdzieści minut do rozpoczęcia rejestracji, pięćdziesiąt pięć minut do rozpoczęcia pierwszej lekcji, którą dziś była matematyka, a do szkoły dojdzie w maksimum dwadzieścia minut.

Było parę minut po wpół do dziewiątej, gdy przekroczył bramę terenu szkoły. Przeszedł przez tłum szyderczo uśmiechających się do niego twarzy i ruszył w kierunku swojej ławki. To było jedyne miejsce, gdzie miał spokój od rówieśników, którzy śmiali się z niego na każdym kroku i dokuczali mu na każdy możliwy sposób. Z daleka rozpoznał siedzącą w nienagannej pozycji dziewczynę o ciemno-blond włosach ściętych do karku, szmaragdowych, przenikliwych oczach i skórze typowo jasnej dla Angielki od pokoleń. To była jego najlepsza i jedyna przyjaciółka w całym Londynie, Gabriella Tilaylah. Widząc go, momentalnie poderwała się z siedzenia i rzuciła na niego, mocno przytulając.

-Nathan! Tak bardzo za tobą tęskniłam! Miesiąc się nie widzieliśmy,
miesiąc! Ale się cieszę, że to już jedenasty rok! A ty? Cieszysz się?- No tak. Przez wakacje zdążył się odzwyczaić od jej gadulstwa. Potrafiłaby gadać i gadać i gadać. Ale w sumie nie przeszkadzało mu to aż tak bardzo, jak jej wytykał. Sam był milczkiem, nieśmiałym chłopakiem z niemiłego sąsiedztwa, bojący się odezwać, by znów nie zostać wyśmianym.
-Tak, tak. Bardzo się cieszę, że czekają nas trudniejsze egzaminy i jeszcze trudniejsze wybory. Tęskniłem za tobą strasznie, ale moje uszy nie aż tak jak ja.- Usiadł na ławce i wyciągnął z plecaka butelkę wody. Suszyło go. Zrobiła obrażoną minę, ale usiadła obok. Czyli nie jest tak źle… pomyślał. -Gabi, wiesz, że jesteś dla mnie jak siostra. Jak mógłbym nie tęsknić, nie widząc siostry przez cały miesiąc? Hm?
-Oj już dobra. Co u twojego wujka? Udało mu się?- spytała z nadzieją.
-Wrócił akurat gdy skończyłem śniadanie. Mocno oberwał, ale skoro on wracał o własnych siłach, to Bestia był wleczony przez sędziów. Założyłem mu parę nowych szwów i usztywniłem lewą rękę. Zdaje się, że naruszył kość promieniową…
-Powinieneś być lekarzem.- Chciał zaprzeczyć, ale nie dała mu nawet otworzyć ust. -Znam twoje zdanie na ten temat. Za dużo nauki…. Jestem za tępy… Jestem beztalenciem… Cud, że pod moją opieką wuj nadal żyje… Bla bla bla… Słuchaj, i ty to wiesz, i ja to wiem, byłbyś świetnym lekarzem. Pomogę ci z biologią, jak zdasz egzaminy to pójdziesz albo do zawodówki albo do liceum i zrobisz wszystko, co ci potrzebne a potem, za ileś tam lat będziesz leczył moje dzieci. Zgoda?

Westchnął głośno. Jak Gabriella się na coś uparła, nie było nic, co by ją od tego pomysłu odwiodło. Pokiwał głową i równo z dzwonkiem wstał z ławki, wyciągając w jej kierunku dłoń. Z chęcią przyjęła pomoc przy wstawaniu i już po chwili razem siedzieli na końcu klasy, podczas gdy ich wychowawca sprawdzał obecność i ogłaszał nowości. Przez całe piętnaście minut nudził się strasznie, ale to było wciąż lepsze niż lekcja matematyki, na którą musiał iść sam. Niestety, Brie była na niego o wiele za mądra i ona była na pierwszym poziomie matematyki, kiedy on wciąż tkwił na poziomie piątym. Schodził właśnie po schodach, gdy ktoś zepchnął go na dół.
-Patrzcie chłopaki, ofiara nie umie już nawet chodzić! Jest coś, co potrafisz, łamago?- śmiał się z niego Alan Sumpervius. Szczupły, niski chłopak o mlecznej cerze, piaskowych włosach i miodowych oczach, które jak zwykle patrzyły na niego z obrzydzeniem i nienawiścią. Alan odkąd tylko dowiedział się o marnej sytuacji finansowej Nathaniela uprzykrzał mu życie jak tylko mógł, chełpiąc się na prawo i lewo, że jego rodzice są jednymi z najbardziej szanowanych biznesmenów w tej części Europy. Powoli wstał z posadzki.

-Jest…- powiedział cicho, patrząc na swoje szarawe, wysłużone buty. Chłopak i jego okropna banda nadstawiła uszu.
-Co mruczysz, frajerze? Pan Alan ma zawsze rację? Tu się zgodzę- dręczyciele odpowiedzieli na ten lichy dowcip śmiechem sztucznym jak chipsy. To się nazywa prawdziwa przyjaźń… Sarknął ironicznie w myślach, wreszcie podnosząc wzrok.
-Jest coś, w czym jestem dobry. A na pewno lepszy od ciebie. W sumie, jest parę takich rzeczy. Lepiej walczę, jestem szybszy i wytrzymalszy… Lepiej od ciebie też radzę sobie z pierwszą pomocą…- Spojrzał mu w oczy, co było błędem. Ta furia, którą tam dostrzegł całkowicie odebrała mu odwagę.
-Walczysz lepiej niż ja, brudasie? Zmierzyłbym się z tobą, uwierz, ale ta koszula była niedawno kupiona i nie chcę jej pobrudzić. Tobie najwyraźniej smród i bród nie przeszkadzają, ty wieprzu.- uniósł dumnie podbródek i ostatni raz potrącając go ramieniem udał się na swoje zajęcia. Wreszcie odetchnął. Spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Spóźnił się na pierwszą lekcję. Pobiegł do sali i już po minucie siadał do ławki. Na szczęście pani Jones nie zauważyła jego spóźnienia przez te duże szkła w okularach.

Po lekcji trwającej półtorej godziny przyszedł czas na w-f. Jego znienawidzona lekcja. Wszedł niepewnie do szatni i ruszył do najdalszego kąta. Nie chciał, by tak szybko go zauważyli. Ostatnim razem wrzucili go w samej bieliźnie do damskiej przebieralni i nie chcieli wypuścić. Później go zawiesili w prawach ucznia do końca roku za “ten haniebny czyn, jakiego się dopuścił”. Nawet wyjaśnienia dziewczyn nic nie zdziałały. Założył granatowe spodenki i już wkładał białą bluzkę z logiem szkoły, gdy wszedł Alan i jego banda w otoczeniu woni piw i dymu papierosowego. Ugh, jak on go nie znosił. Miał wszystko czego pragnął. Rodziców, pieniądze, wielu przyjaciół. A Nathaniel? Nie miał nic. Nie miał rodziny, masy przyjaciół ani nawet pieniędzy. Ledwo co starczało na wszystkie rachunki i jedzenie, gdy wuj dostawał za wygraną walkę.

Alan rozejrzał się dookoła i razem ze swoją bandą podeszli do niego. Patrzyli na niego wyzywająco, a on skupiał się na wiązaniu sznurówek i opanowaniu drżenia dłoni. Gdy skończył, podniósł się powoli i spojrzał Alanowi w te jego miodowe, niezwykłe oczy. Wzdrygnął się na swój tok myślowy. Niezwykłe? Chyba na głowę upadłem, albo znów zjadłem coś nieświeżego… Muszę przestać gadać bzdury…. Zauważył, że blondyn coś do niego mówi.
-Powtórzysz? Nudny się stajesz z roku na rok.- powiedział, nim zdążył się powstrzymać. Alan zacisnął zęby. Nie będzie mu jakiś biedny frajer podskakiwał. Co to to nie…
-Powiedziałem: Craig, pokaż mu, gdzie jego miejsce…- wywarczał aż. Tęgi, zgolony na zapałkę chłopak o brązowych oczach i ciemnej skórze wystąpił na przód i bez żadnych ogródek uderzył go prosto w nos. Nathaniel upadł na posadzkę, łapiąc się za złamaną kość. -Ze mną się nie zadziera, brudny śmieciu…- wyszeptał mu jeszcze przy uchu i odszedł na swoje stałe miejsce w szatni, by przebrać się w strój do ćwiczeń. Usiadł na ławce i pochylił się do przodu, by powstrzymać krwawienie. Nawet jeśli by poszedł z tym do wychowawcy, on by stwierdził, że to nie mógł być ten złoty chłopak Sumperviusów. Jak zwykle z resztą. Do środka wkroczył trener. Omiótł pomieszczenie spojrzeniem, zatrzymując się na sporej, wciąż powiększającej się na dodatek, plamie krwi na podłodze. Usiadł koło poszkodowanego.

-Znowu blondyn?- spytał. Nie raz był świadkiem jak ten dzieciak obrywał, nie raz sam musiał chłopaka bronić. Zgłaszał sytuację szkole, ale ojciec tego dzieciaka często przelewa spore ilości pieniędzy na “modernizację szkoły”. Nikt przecież nie powie takiemu, że jego syn to chuligan, bo premie pieniężne się skończą. Gdy brunet kiwnął głową, westchnął. Spodziewał się tego. A ten mały potwór z dnia na dzień jest coraz gorszy. Napisał notatkę na kartce i podał mu ją do ręki. -Do sekretariatu z tym. Zabierz rzeczy. Dobra, chłopaki! W szeregu zbiórka w kolejności alfabetycznej, raz!- krzyknął, oznaczając obecność u Nathaniela.

Ten natomiast, wciąż trzymając kartkę w ręce jak najdroższy skarb, zebrał swoje rzeczy i ruszył do recepcji. Pielęgniarki dziś w szkole nie było, miał nadzieję, że zadzwonią po ambulans, bo z bólu ledwo co mógł oddychać. Krew wciąż kapała, zostawiał za sobą czerwoną ścieżkę.  Jak on nienawidził być upokarzanym przy panu Danielsie. To był jego ulubiony nauczyciel. Jako jedyny mu wierzył i starał się jakoś pomóc. Co nie znaczy, że nie czuł upokorzenia ujawniając swoją słabość w otoczeniu wrogów. Miał ochotę po prostu zwyczajnie się rozpłakać, ale w zamian wziął parę głębszych wdechów i szedł dalej. Dotarł do recepcji, wciąż trzymając się za nos. Podał kartkę starszej pani o miłym uśmiechu i blond włosach siedzącej za biurkiem. Przeczytała notatkę, popatrzyła na niego i pokiwała głową.

-Nathanielu… Kiedy ty przestaniesz pakować się w bójki. Pamiętasz, jak przez miesiąc miałeś izolatkę za to, że pobiłeś starszego od siebie ucznia? Nie możesz tak postępować… Idź usiąść, a ja wezwę ambulans- podała mu chusteczki i złapała za telefon, a on usiadł na jednym z miękkich foteli. Po raz kolejny podziwiał rzeźby i inne dzieła uczniów chodzących na sztukę. Z racji, że dziś zaczynał się nowy, szkolny rok wystawiono nowe projekty. Ech… Pierwszy dzień a ja już mam złamany nos… Dziesięć minut później przyjechała karetka. Młody medyk i starsza pielęgniarka podali mu tabletkę rozweselającą, dali miejscowe znieczulenie i nastawili mu kość. Wytarli mu twarz z krwi i nałożyli opatrunek.

Gdy medycy już wyjechali, Nathaniel ruszył z powrotem do szatni. Nie zastawszy tam nikogo udał się na boisko. Grali w koszykówkę. Podszedł do trenera pokazać opatrunek. Ten tylko kiwnął głową i pozwolił mu na osobności grać piłką. Wiedział, że jeśli wpuści go teraz na boisko, piaskowłosy chłopak nie odpuści mu i zacznie znów się nad nim znęcać. Niestety, Alan już zauważył bandaż na nosie czarnowłosego. Złapał piłkę i ruszył w jego kierunku.
-Patrzcie, chłopaki. Ciamajda znów sobie coś rozwalił- całe boisko (prócz ofiary i trenera) zatrzęsło się od śmiechu. Nathaniel spuścił głowę, by nie patrzeć swemu katowi w oczy.
-Nie jestem ofiarą…- mruknął pod nosem ale miodowooki i tak to usłyszał.
-Ty nie jesteś niby ofiarą? Wolne żarty! Codziennie sobie nowego guza nabijasz! Jesteś ciamajdą, ofiarą i niezdarą! Przyjmij to do wiadomości. Po tylu latach powinieneś się przyzwyczaić…

-Starczy tego! Alan, jeśli natychmiast nie wrócisz na boisko to wykopię cię z drużyny pływackiej.- Chłopak uśmiechnął się jeszcze wrednie i wrócił do gry. Nathan zacisnął zęby i dalej odbijał piłkę od siatki. Nie może pakować się w bójki, nie teraz. Dopiero początek roku. Wuj byłby zły, jeśli już w pierwszym tygodniu szkoły przyniósł uwagę w dzienniku. Paręnaście minut później trener kazał im wracać do szatni. Oczywiście dopilnował, by Alan i spółka dali spokój Nathowi. Po tej lekcji była przerwa. Wyszedł na zewnątrz i odnalazł Brie.
-Siemka, wredoto- przywitał się. Posłała mu mordercze spojrzenie, ale zignorowała ten przytyk.
-Mów lepiej, co z tymi Mrocznymi Igrzyskami…
-Ile razy mam mówić? Mroczne Igrzyska są na zimę i są na śmierć i życie, a walki o tytuł Mistrza Podziemi w lecie i trwa do nokautu. To nie takie trudne…
-Dobra, dobra. To jak, twój wuj znów ma pas?- spytała, patrząc na niego dociekliwie. Była ciekawa tego wszystkiego. Zawsze interesowała się marginesem społecznym.
-Tak, tak. Do następnego lata. Bracia Rodrigez dadzą nam na razie spokój, póki to ich zawodnik wygrywa. Nie wiem, niestety, ile będzie trwała ta jego dobra passa…

Reszta dnia minęła mu spokojnie. Tak samo jak tygodnia. No, może było parę małych obrażeń i trochę uwag, głównie za bójki (które, jak zwykle zresztą wygrywał), ale wuj jedynie je podpisywał i nie zwracał na nic uwagi. Ostatnimi czasy stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie i milczący niż przez ostatnie parę lat. Wreszcie nastała niedziela. Dwunasty Września. Jego szesnaste urodziny. Był najstarszy w klasie i dobrze mu z tym było. Chociaż trochę, dzięki temu, miał spokój od tych wszystkich rówieśników, czekających na jego potknięcie. Wstał ze swojego posłania w bardzo dobrym humorze. Starannie pościelił łóżko, wymył się w łazience, ubrał w odświętne ciuchy i wyszedł do salonu. Wuj już był na nogach. Stał przy kuchence i smażył naleśniki

-Wszystkiego dobrego, Nathanielu- powiedział, z lekkim uśmiechem na ustach. Mark już dawno się tak nie uśmiechał w jego obecności. Ta myśl sprawiła, że uśmiech na jego twarzy samoistnie się powiększył. Podszedł do mężczyzny.
-Wujku... Nie musiałeś... Nie trzeba było...
-Daj spokój. Nie co dzień kończy się lat szesnaście. W dodatku, nie dość, że Rodrigezowie spłacili mi część kredytu za załatwienie Bestii, to jeszcze dali mi tysięczną premię.
Był w szoku. Ukrywał przed nim taki fakt, tylko po to, by zrobić mu niespodziankę. Był mile zaskoczony. Uśmiechnął się jeszcze szerzej do swojego opiekuna. Ten jednak nie oddał go tak pewnie i zmieszany przygryzał sobie policzek od środka.
-Po śniadaniu muszę ci coś dać... To będzie dla ciebie zaskoczenie. Będziemy też musieli dużo na ten temat porozmawiać...- powiedział niepewnie i zajął się patelnią, a jubilat, wedle wielokrotnych próśb sprzed lat, nie pytał. Przecież i tak się dowie o co chodzi.

Posiłek zjedli na kanapie w miłej atmosferze. Rozmawiali o walkach wujka i o szkole chłopaka. Nathan próbował zmylić wuja i powiedzieć mu, że wszystko gra, ale ten wyjaśnił mu, że regularnie dostaje wiadomości lub telefony od jego nauczyciela od wychowania fizycznego. Młodszy z nich wreszcie się przełamał i z lekkim skrępowaniem opowiedział o wydarzeniach ze wszystkich lat gimnazjum. Mark przyjął to nawet spokojnie, na koniec uśmiechając się z pobłażaniem.
-Nie przejmuj się tym. Od dziś już nie będziesz musiał. Ale najpierw skończ śniadanie. I... Młody..?- dodał z wahaniem, kładąc mu lekko dłoń na ramieniu. -Wiedz, że jestem z ciebie strasznie dumny. Wiem, że nie okazywałem tego, ale w wielkiej części przypominasz mi mojego brata. Ale tylko z wyglądu. Z charakteru jesteś wykapany Stephanie.

Wuj wyszedł do jego pokoju a on w spokoju kończył ostatniego naleśnika. Jego wujek był znakomitym kucharzem, a on sam przyłapał od niego tą umiejętność. Praktycznie z niczego potrafił zrobić świetne danie i idealnie je doprawić tylko podstawowymi ziołami i przyprawami. Odłożył talerz do zlewu i usiadł obok ostatniego członka swojej rodziny, który zdążył już wrócić do niego z jakimś kawałkiem papieru, wyglądającym jak egipski papirus.
-Powinieneś się o tym dowiedzieć o wiele wcześniej i w inny sposób, ale... Bałem się ci to powiedzieć...- oddał mu pergamin i odwrócił wzrok. On zaś spojrzał na szafirowe, błyszczące litry wykaligrafowane na żółto-brązowym papierze.


Nathaniel'u Matthew Jeremiah Xawierze Maxymilian'ie Vernus!
Z racji Twojego królewskiego pochodzenia, w dniu Twych szesnastych urodzin, chcielibyśmy zaprosić Cię do Twojego zamku by omówić twoją edukację i pomówić o historii Twego pochodzenia. Ty i Mark jesteście obaj mile widziani. Gdy tylko wyrazisz na głos Swoje potwierdzenie, wytworzy się portal, przez który bezpiecznie się do nas przeniesiesz.
Oczekujemy Cię wkrótce, Przewodniczący Rady Starszych.

środa, 16 października 2013

Szkoła Językowa 1

Lipiec, 1998

Chuderlawy, brudny chłopak, ubrany w stare, za duże na niego i połatane ciuchy, siedział na kocu ze szczerbatym menelem pod dworcem. Starszy z nich wskazał pewną kobietę, grzebiącą w torebce, dłonią i powiedział jedno.

-Twoja.
Stalowooki kiwnął głową, łamaną polszczyzną powiedział "Dobrze" i ruszył w jej kierunku, chwiejąc się lekko. Stanął obok niej, niby patrząc po kieszeniach, nagle tracąc równowagę i upadając na nią.
-I'm sorry, dear lady...- wybełkotał i czknął. Kobieta odepchnęła go od siebie brutalnie, a on upadł tyłkiem na cement, opierając się rękoma, by nie wylądować na plecach. Spojrzała na niego jak na robaka i odeszła w drugą stronę. Chłopak wstał i chwiejnym krokiem ruszył na koc. Posadził tyłek na materiale i wyszczerzył się porozumiewawczo do mentora fachu, wyjmując z rękawa portfel i telefon. Kartę SIM od razu wyrzucili, komórkę chowając do obdartego plecaka. Z portfela zaś wyjęli pieniądze i razem policzyli. Draco liczył po angielsku a Józef po polsku. Wskazał dłonią na stos monet i banknotów.

-Ile?
-Hountred thirteen and fourty seven.
-Sto trzynaście, czterdzieści siedem
-Sto czrynaće, czerdeci siedem...- powtórzył, marszcząc brwi.
-Dobrze. Portfel- oddał mu przedmiot, a on posłusznie podłożył go pod ławkę, oddaloną od nich o peron. Gdy wrócił, jego nauczyciel dał mu dwie dychy i rzucił hasło "Sklep". Niechętnie zabrał pieniądze i ruszył do monopolowego niedaleko. Wziął z półki chleb, do tego mielonkę i masło i podszedł do kasy. Postawił produkty na ladzie.
-I jesze zero siedym...- mruknął. Zawsze to on chodził do sklepu. Wiedział, że w ten sposób będzie ćwiczył swój polski, jak będzie gadał w tym języku non stop. Wiele się przez ten czas nie nauczył, ale podstawy i jak się dogadać przejdą. Facet znając już go podał mu alkohol i wydał resztę. Zmarszczył brwi.
-Pszepraszym... Dzie mój dwa zuoty?
Sprzedawca zacisnął szczękę, ale oddał mu należyte pieniądze. Podziękował ładnie i wyszedł, kierując swe kroki na dworzec.

Dosiadł się do Józefa, podając mu alkohol i oddając resztę. Nie wiedzieć czemu, mężczyzna miał dwa woreczki z pieniędzmi. Resztę wrzucił do tego cięższego. Odkręcił butelkę i pociągnął z gwinta, w czasie, gdy Draco robił im kanapki. Nie narzekał. To życie było o wiele gorsze niż to, do którego przywykł, ale lepsza bieda i wolność niż bieda i Azkaban. Zero aurorów, siedzących mu na ogonie; zero dementorów, pozbawiających go szczęścia. Nawet w takich warunkach cieszył się z tego co ma. Wojna zmieniła go bardziej niż ktoś mógłby przypuszczać. Przestał być tym małym, rozwydrzonym, rozwrzeszczanym bachorem. Stał się mężczyzną. I w sumie to nawet miał w dupie czy ktoś szlama, czy nie. Ważne, by człowiek był fajny. Ten mugol obok niego też jest spoko, a przecież podobno jest podgatunkiem. Coś tu jest nie halo w tym stwierdzeniu. Podał Józefowi jedną kanapkę, samemu robiąc jedną dla siebie. Był młodszy, niedouczony i nie znał języka. Robił tu praktycznie za pachołka dla mistrza ulicy. Ale nie, żeby Józef był jakiś niesprawiedliwy. Był przez niego traktowany jak brat. Józef odłożył alkohol i jedzenie i wstał.

Chwiejnym krokiem podszedł do jednego biznesmena i powiesił się na jego ramieniu, śpiewając jakąś pijacką balladę. Nadziany facet popchnął go do tyłu, gdzie wylądował na kolejnym kolesiu, który widać, że był przy groszu. Ten również go odepchnął i wylądował tym razem na podłodze, bardzo blisko torów. Młody już się podnosił, by mu pomóc, ale ten niezauważalnie wręcz pokręcił głową, patrząc na niego karcąco.
-Przepraszam, panowie...- czknął i zrobił pijackie oczka. -Mają panowie czas powiedzieć?
-Zegar na ścianie wisi, ty nierobie jeden- warknął jeden z nich i każdy rozszedł się w swoją stronę, pragnąc być jak najdalej od śmierdzącego ulicznika. Ten moment później podniósł się i ponownie zajął swoje miejsce, wyjmując dwa grube portfele. Z obu wyszło ponad trzysta złotych. Wrzucił je do grubszego woreczka, który tylko delikatnie brzęczał monetami. Reszta to były banknoty. Pomruczał chwilę pod nosem i uśmiechnął się.
-Walizka i chodź- powiedział do blondasa. Ten nie ociągając się zgarnął swoją walizkę i ruszył za niosącym wypchany, podziurawiony worek na plecach mentorem.

Doszli do motelu. który stał kawałek dalej. Mężczyźni podeszli do recepcji i polak zaczął rozmowę z pracownikiem. Dracon rozumiał tylko trzy po trzy.
-Witam. Można wynająć pokój na półtorej godziny? Chcę tylko, żeby się chłopak ogarnął. Musi się umyć, rozumie pan...- obaj spojrzeli na niego, a on rozumiejąc na jak długo oraz, że to o niego chodzi uśmiechnął się niepewnie. Recepcjonista pokiwał głową i dał im klucze.
-To jeden z najtańszych pokoi. Wystarczy, żeby się umyć i przebrać. To będzie pięćdziesiąt złotych.- najstarszy wręczył mu banknot wyjęty z lżejszego woreczka i udali się do trójki. Weszli do środka.
-Walizka, tam- wskazał palcem łazienkę. Przekaz był jasny. Miał iść do łazienki się umyć. Tyle jeszcze zrozumiał. Wszedł do środka, zamknął drzwi i rozebrał się z brudnych dresów. Wszedł do kabiny od razu puszczając ciepłą wodę. Jakie to było przyjemne uczucie móc zmyć z siebie cały ten brud. Zajęło mu to godzinę, by doszorować się całego. Gdy porządnie się wysuszył, założył jeden z gorszych garniturów od włoskiego projektanta, który dostał od Nott'a na urodziny. Wyszedł do pokoju.

-Dobrze. Ładnie.- skwitował Józek, siedzący na krześle. Jedyne co chciał to pomóc chłopakowi. Podał mu grubszy woreczek pieniędzy i jeden z ładniejszych portfeli, które zwinęli oraz jedną z lepszych komórek. Draco, mocno zdziwiony, przełożył do portfela pieniądze. Mentor kazał mu włożyć go do swojej kieszeni. Opuścili pokój, w recepcji oddając klucz i wychodząc na ulicę. Szli kawałek i zatrzymali się przy mugolskim barze szybkiej obsługi.
-Idziesz do pracy. Gadałem z szefem.- anglik był w niezłym szoku. Że niby miał iść do pracy? Do mugolskiej pracy?! Poczłapał do środka za menelem i stanęli przy ladzie. Manager przyszedł chwilę później.
-Stefan, to ten chłopak, o którym mówiłem. Zna podstawy polskiego, ale szybko łapie. Pokażesz mu co i jak to wszystko zrobi.
-Mówisz? Kible też by sprzątał?- spojrzał na arystokratę z powątpiewaniem wypisanym na twarzy.
-Draco. Szorować łazienkę, zrobisz?- spytał jego mentor, najprościej i najbardziej zrozumiale dla omawianego chłopaka.
-Dobrzie, ja zrobi- powiedział i skinął głową. Zaskoczony Stefan pokiwał głową i znów skierował spojrzenie na kolegę.

-Dobra, ma robotę. Akurat dwa dni temu jedna sprzątaczka przeszła na urlop macierzyński, więc mamy brak. Kiedy może zacząć i w jakich godzinach?
-Zacznie nawet od zaraz, konta w banku nie ma, więc kasa do ręki. Godziny wszystkie ma wolne. Ale jest tak. Pamiętasz, co Zbychu gadał o tej kawalerce? Mógłbyś przedzwonić i powiedzieć, że chcemy wynająć? Chłopak ma tam około tysiąca, sam zarobił i to w dwa miesiące. Musi mieć przecież porządne mieszkanko, jak na pracusia, co nie?- pokiwali zgodnie głową.
-Ej, coś mi się kojarzy... Pamiętasz tego anglika, co się ostatnio kręcił i gadał po polsku normalnie? To on podobno tu na zawodówce kurs językowy prowadzi. Jakby go tam wkręcić? Henry czy Harry mu tam... Jak będzie to go wpisze na kursy, co nie?
-Noo! I to jest myśl, Stefek. To chłopaka ci zostawić już?
-Tak, tak, leć, bo zaraz godziny szczytu- zaśmiali się wspólnie i uścisnęli sobie dłonie. Józef spojrzał na Draco i wskazał manager'a dłonią.
-Szef. Idź za nim. Robota.
-Już? Dobrze. Co zrobiś?- spytał swojego szefa, jak się dowiedział. Ten machnął na niego dłonią i zaprowadził do biura.

-Zostaw rzeczy- machnął dłonią w kąt pokoju, a młodszy z nich posłusznie odłożył walizkę i spojrzał na Stefana. -Sprzątacz. Tam rzeczy- wskazał mu składzik obok. -Zdejm marynarkę...- Draco miał na twarzy wypisane niezrozumienie. Pracodawca westchnął i pokazał na migi, że ma zdjąć górę. Powiesił marynarkę na haku, a szef dał mu plakietkę z ręcznie napisanym "Drako". Wzruszył ramionami i przyczepił do fartucha, który kazano mu założyć. -Idź sprzątać- wskazał mu salę a on kiwnął głową i poszedł po środki czyszczące. Ścierał stoliki, mył podłogi, szorował kible, wynosił śmieci. Nie narzekał. Lepsze takie życie niż na ulicy. Aż sam do siebie się uśmiechnął, przez co dziewczyny w kolejce wzdychały i zastanawiały się, co wprawia go w taki dobry humor. Powód był prosty. Coraz lepiej mu szło życie. I tyle. Pracował dziś tylko trzy godziny, bo kończyła się jego zmiana. Po robocie stawił się w gabinecie, zmieniając uniform na swój garnitur.
-Draco. Masz dom- wywołany spojrzał na managera zdziwiony. -Chodź.- Posłusznie poszedł za szefem, zgarniając swoją plakietkę i walizkę po drodze. Wsiedli do auta. Blondynek nie miał zaufania do tego wehikułu, ale jak mus to mus. Przejechali jakieś trzy ulice i zaparkowali przy starych kamienicach. Stefan zaprowadził go do pierwszej z brzegu klatki i zadzwonił domofonem pod numer trzynasty.

-Czego?!
-Zbychu, daj spokój. To ja, Stefan i ten anglik. Otwieraj.
-Wlazł. I patrzeć, czy psiarnia nie jedzie...- mruknął przez głośnik i po chwili rozległ się brzęczący dźwięk otwierania klatki. Wspiął się po brudnych schodach na piąte piętro, stając naprzeciw starych, obdrapanych, drewnianych drzwi. Dla niego piękny widok po dwóch miesiącach spania na chodniku i lania w publicznych toaletach. Drewniane drzwi uchyliły się lekko a zza nich wyjrzała ciemna twarz.
-Do środka. Ruchy.- przeszli przez próg i aż go zamurowało. Wykrzywił się i przełknął ślinę. Jego dom okazał się być studio, w którym znajdował się salon, kuchnia i sypialnia w jednym. Przy ścianie było widać jeszcze jedne drzwi, ale na razie bał się tam zajrzeć. Ze ścian schodziła brudna, stara, szara tapeta, panele skrzypiały i się ruszały. Meble były popsute, powyłamywane w wielu miejscach. Aneks kuchenny cały zardzewiały, kanapa wygryziona przez mole, zamiast łóżka materac z wystającą sprężyną. Wszędzie było brudno i czuć było odór stęchlizny. Na suficie wisiała pojedyncza żarówka, a w kątach rozchodziła się pleśń.
Wolnym krokiem podszedł do łazienki. Otworzył i po chwili znów zamknął. Śmierdziało moczem, gównem i pleśnią. Powoli otworzył drzwi jeszcze raz. Były tam tylko wanna, która była wyszczerbiona i strasznie brudna, miska, w której pływała stara, prawie czarna woda i kibel, który wyglądał jak przez wieki niemyty.

-W takim stanie oddam za sto pięćdziesiąt miesięcznie. Muszę się tego pozbyć jak najszybciej.- blondas patrzył na nich z niezrozumieniem. Stefan wywrócił oczami i napisał na kartce "150/m". Rozszerzył oczy ze zdziwienia. Tak mało? Energetycznie pokiwał głową i wyciągnął odpowiednią sumę pieniędzy.Mężczyzna z chęcią je przyjął i wręczył mu kluczyki, kierując się do wyjścia. Stefan jeszcze raz rozejrzał się po studio, kiwnął na niego głową i wyszedł, zamykając drzwi. Dracon westchnął. Jeśli ma dziś spać w tej ruinie to musi to doprowadzić przynajmniej do stanu użytkowego. Pierwsze co zrobił to przeszedł po całym mieszkaniu używając zaklęć czyszczących i odświeżających. Pleśń i brud zniknęły raz na zawsze. Następnie wszystko co zostało zniszczone naprawiał w kółko powtarzanym Reparo. Gdy to już miał, wziął z korytarza kawałek drewna i jakieś skrawki materiałów. Deskę przemienił w wieszak a z materiałów zrobił pościel i poduszkę. Na koniec Odnowił ściany, sufit i parkiet. Mieszkanie w przeciągu godziny wyglądało jak świeżo po remoncie. Był z siebie dumny. Przetransmutował wannę w prysznic i spędził tam dziesięć minut. Musi oszczędzać wodę, kasy akurat ma mało. Spać kładł się z myślą, że teraz może być tylko lepiej.

czwartek, 10 października 2013

Syriusz i Lily 2

Od rana Syriusz został brutalnie obudzony przez Jamesa, który w ramach ich długoletniej przyjaźni postanowił go obudzić, najdelikatniej jak tylko potrafił, czyli wskakując mu na brzuch i wykrzykując ile sił w płucach "Wstawaj! Wstawaj Łapo, bo śniadanie przegapisz! Wstawaj! Wstawaj szkoda dnia!", na co śpiący jeszcze chłopak zdołał mu jedynie odpowiedzieć "Trudno mi wstać, skoro ktoś na mnie siedzi." i zepchnąć zdziwionego Rogacza na podłogę. Długowłosy spojrzał pół przymkniętymi oczami na zegar i na kalendarz. Dochodziła ósma, pierwszego Września. Pierwszy Września... I co w nim niby wyjątkowego..? myślał pod nosem. Pierwszy Września... Pierwszy Wrześ... Przypomniał sobie, dlaczego ten wakacyjny dzień miał być inny niż wszystkie. Bo to już nie były wakacje.

Dziś o jedenastej rusza pociąg do jedynej i niepowtarzalnej szkoły, Hogwartu. Porwał się na równe nogi, i już chciał biec do łazienki, lecz zahaczył nogą o coraz to bardziej zdziwionego przyjaciela. Jedyne co zdołał zrobić, to złapać za etażerkę, która okazała się być za lekka, by utrzymać lecącego w dół Syriusza. W efekcie, koło łóżka leżał James, na którym był Syriusz, na którego zwaliła się półeczka, przykrywając chłopaków całą zawartością szuflady. Przez chwile trwali w szoku, po czym przywołany hałasem tata Rogacza stanął zdziwiony w drzwiach, patrząc po nich z szokiem na twarzy. Widząc całą sytuację zachichotał pod nosem i pomógł im się wygramolić spod sterty wszystkiego, co udało się uzbierać właścicielowi szafki przez wakacje. James szybko pochwycił pewne zdjęcie i wybuchnął nieopanowanym śmiechem. Czarnowłosy ze zdziwieniem na twarzy obserwował swojego przyjaciela wymachującego jakimś papierkiem, a po chwili dotarło do niego co to jest.

Było to zdjęcie, za którym ganiał wczoraj przez pół tuzina przecznic, lecz wyglądało nieco inaczej. Było całe wymiętolone, ale to nie były jedyne zmiany, jakie zaszły na zdjęciu. Mianowicie, postacie zamiast przytulać się co chwilę, dziewczyna ze zdjęcia raz po raz dostawała zarostu, o którym nie jeden stary mędrzec mógłby pomarzyć, a chłopak co moment odskakiwał od niej z przerażeniem. Rogacz wciąż nie mógł uspokoić ataku śmiechu. Zachowywał się jakby dopiero co wypił cały kocioł eliksiru rozweselającego. Gdy już się uspokoił, ponownie zerknął na fotografię i powrócił do wycia z radości, a jego tata ujrzawszy powód nagłej radości syna, dołączył do niego na podłodze. Łapa musiał siłą wydzierać swoje dzieło z rąk młodszego Pottera. "Dla twojego dobra!" tłumaczył mu wśród hałaśliwych okrzyków radości pochodzący z podłogi, ale do Rogasia i tak nic nie docierało.

Gdy o wpół do dziewiątej wszystko już było na swoim miejscu, Syriusz wparował do łazienki, wziął krótki prysznic, przebrał się w mugolskie ciuchy, które zawsze miały dla niego jakiś urok, i zasiadł pośród Potterów w ich jadalnym pokoju. Dużo rozmawiał z Jamesem i Potterem Seniorem na temat quidditcha, wymieniając też kilka zdań na temat skrzatów domowych z szacowną Panią Potter. James, jak to on miał w zwyczaju, wpychał do swoich ust niemal że wszystko, na co natrafił. Nie robił tego w Hogwarcie, bo przecież co Lily sobie o nim pomyśli, ale tutaj nikt mu nie zabroni napychać się jak Peter. Syriusz spoglądał na towarzysza zabaw z rozbawieniem. Przez krótki moment, Rogacz zdawał się wyglądać jak Glizdogon, ale to była tylko i wyłącznie sprawka napchanych ust.

O 9:15 pan Potter, James i Syriusz usiedli w mugolskim samochodzie i kierowali się do Londynu, na stację King's Cross. Godzinę potem stali już na peronie 9 i 3/4. Ojciec okularnika pożegnał ich krótko i udał się z powrotem do rezydencji Potterów. Chłopcy niewiele myśląc udali się na poszukiwanie reszty ich paczki. Dopiero gdy przeszli jedną czwartą peronu dojrzeli Remusa, spoglądającego niecierpliwie na zegarek. Gdy ich ujrzał, na jego twarzy pojawiło się zadowolenie, by po chwili ustąpić miejsca zniecierpliwieniu.

-Gdzie wyście byli! Muszę udać się do wagonu Prefektów, a nie mogę przecież zostawić Glizdogona samego z dziewczynami!

-To dziewczyny już są?- spytał wyrwany z letargu James.

-No, Cassie i Ally stoją przy barierce i czekają na pozostałe. Wracając do tego co mówiłem...- Lupin nie dał rady dokończyć, bo tym razem Syriusz jakby wybudzony z transu zagadał okularnika.

-Ale pamiętasz co masz robić? Chyba nie chcesz spieprzyć planu przez twoje głupie zapomnienie?- Odpowiedziało mu tylko ciche mruknięcie ze strony Jamesa i zdziwienie na twarzy pozostałych.

-A jaki plan?- tym razem spytał obudzony Glizdogon. Widać marudzenie Luniaczka działa w ten sposób na wszystkich... pomyślał Syriusz i odpowiedział na pytanie Pete'a, bo Rogacz był zbyt zajęty mruczeniem do siebie przekleństw za wyrażenie zgody na pomysł Łapy i spoglądaniem na barierkę.

- Więc rozmawiałem z Jamesem na temat Lily i wpadłem na iście cudowny plan, który spowoduje, że panna 'Nigdy się z tobą nie umówię' padnie przed Rogasiem na kolana.

-Ale ty jesteś świadom tego,- wtrącił się Prefekt Naczelny -że ten, jak i każdy wasz plan usidlenia Rudej spełznie na niczym?

-Daj mi skończyć Luniaczku! Więc jak mówiłem, Lilka będzie błagać na kolanach, żeby James z nią był. Bo skoro przez 6 lat Rogacz starał się o nią bez jakiegokolwiek skutku, zobaczymy jak Ruda wytrzyma bez niego miesiąc. James po prostu będzie ignorował ją, aż ona zda sobie sprawę, że za nim tęskni.- Powiedział pół szeptem, jakby był to co najmniej plan zawładnięcia światem.

-Genialne!- powiedział z podziwem Lupin.

-Niesamowite!- wtórował mu Peter, który powiedziałby to samo, nawet gdyby chcieli wpakować mu głowę w diabelskie sidła. Sam tego nigdy nie przyzna, ale Potter i Black to dla niego wzory do naśladowania. Niemalże Bogowie, więc ten zwykł prawie że całować ziemię po której kroczą te osobowości. Black i Potter popatrzyli po sobie i wraz z Glizdkiem skierowali się do dziewczyn. Cass, naturalna blondynka, która mimo stereotypów była bardzo inteligentna, jak zwykle mówiła do Ally jak to trudno w tych czasach o porządnego mężczyznę, a czarnowłosa słuchała przyjaciółki z cierpliwością, której Archanioł mógłby zazdrościć, jednocześnie powstrzymując się przed wygarnięciem jej brzydkiej prawdy o tym, że to ona zmienia facetów jak rękawiczki.

-I Dorian jak zwykle zaczął wrzeszczeć o tym, że to niby moja wina, że rozstał się ze swoją byłą...-mówiła z przejęciem blondynka. Huncwoci stanęli za dziewczynami i tylko czekali na odpowiedni moment, żeby ujawnić swoje położenie. -A ja na to, że zawsze może do niej wrócić, skoro za nią tęskni, a on do mnie że tak zrobi, bo od dawna jest to jedyna sensowna odpowiedź na to co on mówi, i że skorzysta póki może. Ehhh, trudno teraz znaleźć porządnego chłopaka...- Zajęczała pod koniec, ubolewając nad swoim smutnym losem, na co Ally wywróciła oczami.

-Przecież tu jestem, skarbie...- Ujawnił się czarnowłosy przystojniak opierając się na ramieniu blondynki. -Nie musisz dalej szukać!- dodał teatralnie wskazując na siebie.

-A czy ty przypadkiem nie jesteś z Chelsea?- zapytała zaskoczona Ally, która w głębi serca była wdzięczna mu za to, że uwolnił ją od ciągłego wysłuchiwania opowieści przyjaciółki. -Jeszcze przed wakacjami byliście jak papużki nierozłączki. Kiedy z nią zerwałeś?

-Po pierwsze, to ona zerwała ze mną, a po drugie już od 3 dni jestem singlem.- Powiedział niczym nie zrażony przystojniak. Peter stał tylko z boku ze zwieszoną głową, a James postanowił dołączyć do przyjaciół.

-Jak widać, kręcą Cię blondynki, co nie, Łapo?- spytał, opierając się na czarnowłosej. Przez krótki czas prowadzili rozmowę na temat ich podbojów miłosnych, gdy konwersacja została przerwana przez nadejście Natt i Lily. "Boże, Lil wygląda dziś wyjątkowo uroczo" pomyśleli w tym samym czasie Black i Potter, ale ten drugi przypomniał sobie plan, i zamiast od razu lecieć do zielonookiej, wdał się z Ally w rozmowę na temat zaklęć obronnych. Lily trochę zszokowana tym co ją spotkało, stała wmurowana, przypatrując się dokładniej Rogaczowi, jakby szukając jakichś oznak choroby. Niestety, Łapa zauważył jej zainteresowanie osobą kolegi, więc postanowił skorzystać z okazji i wywinąć jej numer. Od tak, na rozpoczęcie roku.

Zakradł się za nią, kiedy Natt właśnie ściskała się z flirciarą, i wydobył z kieszeni fiolkę eliksiru zmieniającego kolor włosów. Wylał całą zawartość na jej głowę. Efekt? Włosy Lily były tego samego koloru co jej oczy. Nie zauważyła tego w pierwszej chwili, ale wyłonienie się Blacka zza jej pleców i stłumiony śmiech Pettigrew uświadomiły ją. Black właśnie zrobił jej kawał. Jej przyjaciółki popatrzyły po sobie, a później z przerażeniem spojrzały na zielonowłosą. Ta sprawdzała, czy przypadkiem w jej kufrze nie brakuje jakiejś książki, albo czy jakiś sweter nie został zaplamiony magicznym atramentem, ujawniającym się po dotknięciu w odpowiednie miejsce. Spojrzała na przyjaciółki i czerwona na twarzy warknęła

-Co jest? Może powiecie mi co ten pajac odwalił?- na co odpowiedziała jej salwa śmiechu Huncwotów i pomruki zażenowania przyjaciółek. Po chwili Ally podała jej lusterko. Nie-ruda spojrzała w nie, a po chwili upuściła ów przedmiot na posadzkę dworca. Gdy tylko doszło do niej, co ma na głowie, wrzasnęła jakby co najmniej była obdzierana ze skóry, by po chwili obdarzyć Blacka spojrzeniem, które zazwyczaj było kierowane do Pottera.

-Black! Ty świnio! Ty chamie! Ty pieprzony pajacu! Jak mogłeś! Coś ty kurwa narobił! Masz to natychmiast zmienić! Co ci strzeliło do tego pustego łba? Sława, czy woda sodowa? A może mamusia znów była niemiła dla naszego biednego Syriuszka i postanowiłeś się na mnie wyżyć?- wykrzyczała na jednym oddechu. Po chwili dotarły do niej wszystkie zdania które wypowiedziała. Gdy przeanalizowała ostatnie, spojrzała na Syriusza. Na jego twarzy widać było smutek i żal.

-Syriusz... Ja...- próbowała go przeprosić, lecz ten obrócił głowę, zamknął oczy i gestem ręki powstrzymał ją od kontynuowania. Wyjął różdżkę i jednym skinieniem zmienił kolor jej włosów na właściwy, po czym odszedł ze swoim kufrem w stronę wagonu.

-Nie fajnie, Evans- odpowiedział jej znajomy głos, choć nie rozpoznawała w nim tej chłodnej nuty, która teraz kuła ją w serce z podwójną siłą. Gdyby wypowiedział to ktoś inny, nie odczułaby tego tak bardzo, niż kiedy padło to z ust chłopaka, który przez sześć lat zapewniał ją o jego uczuciu do niej. Spojrzała na Jamesa, który nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem, gdy szedł za urażonym przyjacielem, a Peter podążył w milczeniu za swoimi idolami. Dziewczyny spojrzały na nią z przerażeniem. Co ja zrobiłam. Co ja odpieprzyłam! I to w pierwszy dzień szkoły! Brawo Lily, masz talent! myślała znów ruda. W milczeniu udały się do przedziału obok Huncwotów.

Syriusz nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. Najbardziej przyjacielska dziewczyna w szkole okazała się wobec niego najzwyklejszą szmatą. Wiedziała, jaką ma sytuacje w rodzinie, a jeden głupi dowcip sprawił, że pół Hogwartu wie o tym, jak jego matka traktuje go w domu. Grymas gniewu wciąż błądził po jego twarzy, nie znajdując ujścia dla prawdziwego uczucia. A zdążyłem pomyśleć, ze jest fajna! Ot co! Wykrakałem! Przynajmniej James będzie miał łatwiej z realizacją planu! Myślał urażony ścigający. Usłyszał znajome mu kroki z przedziału obok. "Ha! Boi się usiąść ze mną w jednym przedziale, bo nie wie jak zareaguje na jej obecność. I dobrze! Najchętniej wyprułbym jej flaki! Ciekawe co ma ciemniejszy odcień czerwieni. Jej flaki czy jej włosy." zażartował w myślach dla ukojenia.

James klął na siebie w duchu za to jak potraktował Evans. Siedział obok Syriusza i choć po jego oczach widać było, że łatwo nie odpuści, wiedział, że Lily może teraz się czuć strasznie. Nie tylko przez to co powiedziała ona, ale przez ten jeden ton w jego głosie, którego on w tamtym momencie nie chciał ukryć. Czemu ją celowo skrzywdził? Kobieta, którą kocha właśnie została potraktowana przez niego gorzej niż Smark. Bynajmniej, gdy znęcał się nad Smarkiem, w jego głosie była sama radość. A dziewczyna, za którą dałby się zabić, cierpi przez jedno zdanie, które padło z jego ust. Wiedział, że nie może jej przeprosić. Nie chodzi tylko o ten cholerny plan, ale to nie honorowe dla Huncwota, żeby przekładał dziewczynę ponad przyjaciela. Musi czekać, przynajmniej dopóki Syriusz się nie uspokoi.

Peter był zszokowany całym zajściem. Jeszcze nigdy nie widział Lily tak zdenerwowanej. Nie widział też nigdy, żeby Syriusz płakał, a w tym momencie po jego gładkich policzkach spływały pojedyncze łzy. A Rogacz? Ton, którego użył na Rudej był mu dobrze znany, bo to nim raczył on Malfoy'a, kiedy ten jeszcze był w Hogwarcie. Nie raz też sam Glizdogon słyszał ten ton, gdy próbował mu pomóc, a to jedynie przysporzyło Jamesowi kłopotów. On był do tego przyzwyczajony, ale Lilka? Pierwszy raz w życiu słyszała go mówiącego tym tonem. Zastanawiał się nad tym jak Ruda musi się czuć po starciu ze smutnym Łapą i rozczarowanym Rogaczem, pochłaniając w międzyczasie tuzin czekoladowych żab i trzy paszteciki dyniowe.

Do końca podróży nikt się nie odezwał. Gdy konduktor zagrzmiał swym tubalnym głosem "Jeszcze pięć minut!" cała trójka porwała się z miejsc i założyła na siebie szaty. Syriusz, jak to on miał w zwyczaju, ukrył swoje uczucia za szarmanckim uśmiechem i wraz z nieco rozluźnionym jego postawą Rogaczem i szczęśliwym z najedzenia Glizdogonem udał się do powozu, w którym już czekał na nich Lupin. W trakcie jazdy z Hogsmead do Hogwartu chłopaki zdążyli streścić nieświadomemu przyjacielowi wydarzenia z peronu, nie szczędząc przy okazji wszystkich przymiotników, które ruda wypowiedziała. Remus, zszokowany postawą jego przyjaciółki, jedyne co wydukał, to "Przykro mi..." na co czarnowłosy uśmiechnął się szerzej i odpowiedział mu najspokojniej jak potrafił, że przecież to nic takiego, a ten wcale nie zawinił.

Wszyscy w powodzie wiedzieli, że to jednak jest COŚ dla poszkodowanego, ale nie drążyli tematu, by nie sprawić mu przykrości. Będąc w Wielkiej Sali, Black instynktownie zamienił się miejscami z Potterem, żeby ten był jak najdalej od Evans. I tu już wcale nie chodziło o głupi plan, tylko o tą jedną, jedyną nutę w głosie okularnika, którą nawet on usłyszał, mimo, iż był daleko przed nim. Evans też zamieniła się miejscami z przyjaciółką. Wcale nie chodziło tu o Pottera i jego ton. Syriusz siedział centralnie przy niej, a ona nie zniosłaby, gdyby miała usiąść koło niego, tak zwyczajnie, po tym co zrobiła w Londynie.

Po uczcie, Remus zniknął z pierwszakami, by odprowadzić ich do Pokoju Wspólnego, podać hasło do przejścia, oraz wskazać gdzie są sypialnie dziewczyn i chłopców. Reszta Huncwotów umyślnie ociągała się w dotarciu na górę. Chcieli puścić dziewczyny, żeby samym móc mieć więcej czasu na analizę wydarzeń i nie wpaść na nie w drodze do dormitorium. Jak zwykle pierwszego dnia, Syriusz nie mógł zasnąć długo po tym jak się położył. Z tą różnicą, że teraz powodem nie była ekscytacja, lecz smutek i gniew. Smutny był z powodu tego, że jego tajemnica nie jest już tajemnicą, a gniew odczuwał do sprawczyni całego zajścia. Zasnął dopiero o czwartej nad ranem. Przed snem spojrzał w stronę Rogacza. Ten, z żalu lub ze zmęczenia nie zasłonił kotar i widać było wyraźnie, jak śpi wtulony w zdjęcie dziewczyny, którą zranił.

niedziela, 6 października 2013

Wilkołacze Proroctwo I

W pewnym cichym miasteczku, na ulicy zamieszkanej przez perfekcjonistów, pod numerem czwartym mieszkała zwyczajna rodzina. Pan Dursley, tęga głowa rodziny, pracował w wielkim biurowcu na bardzo poważnym stanowisku, jego żona, pani Dursley, była idealną panią domu, a ich syn, Dudley Dursley, był popularnym, grzecznym chłopcem. Niestety, ten cudowny obrazek rodziny był zakłócany przez małego Harry'ego, zamieszkującego ich komórkę pod schodami. Był to niski, wychudzony, czarnowłosy chłopiec z drucianymi, okrągłymi okularami na nosie i dziwaczną błyskawicą na czole. Mieszkał u swojej ciotki i jej rodziny, gdyż jego rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy był małym berbeciem. Harry właśnie dziś kończył dziesięć lat, ale jak zwykle, nikt o tym nie pamiętał. "Może to i lepiej..." pomyślał. "Jak w tamtym roku im przypomniałem to nie dostałem jedzenia przez trzy dni..." dodał, myjąc podłogę w kuchni.

Tak, państwo Dursley nie byli wzorem gościnności. Faworyzowali swojego rodzonego syna, a Harry'ego wykorzystywali jako pomoc domową. Już w wieku siedmiu lat umiał gotować rosół i inne pyszności, które nie raz wychodziły mu lepiej niż dania pani domu. Odkąd pamiętał, zawsze musiał sprzątać po swoim kuzynie, a z każdym rokiem dostawał coraz to nowsze i cięższe zadania. Była dopiero jedenasta, a już zdążył zrobić śniadanie, odkurzyć przedpokój i posprzątać salon. Musiał jeszcze pozmywać podłogi i wypielić ogródek. Zapewne ciotka i tak znajdzie dla niego potem kolejne wymyślne zadania, na przykład zrobienie tygodniowych zakupów lub mycie auta jego wuja, ale na razie wolał skupić się na tym, co musi zrobić teraz. Jeśli Ciotka uzna, że się leni, to może być dla niego jeszcze gorzej. Ostatnim razem, gdy wuj bił go kablem zdołał doczołgać się do komórki, nie chlapiąc tak bardzo dywanu swoją krwią, ale z każdą karą cielesną było gorzej. Wzdrygnął się i wrócił do szorowania podłogi. Lepiej nie wspominać takich rzeczy.

Była prawie północ, gdy Harry wyszedł ze swojej komórki pod schodami i usiadł na parapecie w salonie. Tak, już dawno znalazł sposób na otwieranie zamka, którego używali, by trzymać go pod kluczem. Siedział i patrzył w księżyc. Zawsze go fascynował, nie wiedział czemu. W pełnie czuł się sobą. Czuł wtedy, że żyje. Coś go ciągnęło do pełnej tarczy księżyca. Niestety, dopiero jutro miało to nastąpić. Aż nie mógł się doczekać. To w takie noce widział wszystko wyraźniej. W jedną z takich nocy odkrył, że jest silny, mimo swojej postury. Podczas pełni jego szybkość, siła i koncentracja wzrastały. Myślał szybciej, umiał w sekundę wyczuć zagrożenie i, co ważniejsze, umiał sobie z tym poradzić. Uśmiechnął się na wspomnienie nocy, gdy dzięki mocy pełnej tarczy księżyca obmyślił, jakim sposobem może wydostać się na zewnątrz by być bliżej źródła swojej mocy.

Wyszedł wtedy przez okno w łazience wprost na zamknięty śmietnik. Szedł ulicami tam, gdzie niosły go nogi, gdy wyczuł ruch za sobą. Momentalnie odskoczył w bok, unikając kłów bezpańskiego psa. Gdy bestia rzuciła się na niego po raz drugi, złapał go za pysk i przycisnął do ziemi, jednocześnie przyciskając jego tułów do ziemi nogą. Gdy po minucie go puścił, pies stał się potulnym, skomlącym szczeniakiem, błagającym o pieszczotę. Resztę tej wycieczki spędził włócząc się po mieście wraz ze swoim kompanem, którego nazwał Bestia. Nawet teraz wierny rottweiler siedział pod jego oknem i skomlał cichutko z tęsknoty za swoim nowym panem. Usłyszawszy hałas, Harry w parę sekund dostał się do swojego łóżka i zamknął zasuwę w drzwiczkach. Pan Dursley nie doszedł nawet do końca schodów, gdy zmęczony chłopaczek zasnął.

Następnego ranka był jednocześnie pełen energii jak i osłabiony. Czuł swoją moc, czuł swoją siłę, ale nie miał energii na nic. Starał się wykonywać dokładnie polecenia swojej ciotki, ale to było dla niego za trudne. Nie mógł się skoncentrować na żadnej pracy. Ciotka obiecała mu, że przez tydzień niczego nie zje, wuj przyłożył mu talerzem w głowę, kuzyn i jego koledzy pobili go, gdy szedł po zakupy. Cały dzień miał jakiś nieudany. Mimo wszystko czuł, że ten dzień zmieni wszystko. Po prostu miał takie przeczucie. Wieczorem jednak był tak zmęczony, że nawet nie chciało mu się wyjść z komórki by popatrzeć na księżyc. Leżał w łóżku, próbując zasnąć, ale sen nie przychodził. Jego organizm czekał na coś, o czym on nie miał bladego pojęcia. Już miał zamiar liczyć owce z nudów, gdy nagle dowiedział się, czemu nie mógł zmrużyć oka.

Potworny ból rozniósł się po całym jego ciele. Jego mięśnie, żyły i wnętrzności paliły żywym ogniem, by po chwili być przygniatane przez tony gruzu i od nowa. Wrzeszczał i rzucał się po łóżku z bólu, a każdy ruch wzmagał jego męczarnie. Starał się ograniczyć ruch, ale to było silniejsze od niego. Jego wrzask stał się ochrypły przez zdarte gardło, ale nie tracił na intensywności. Ręce i nogi zaczęły porastać mu futrem a jego twarz wydłużyła się. Był rozdarty pomiędzy strachem a bólem, bez możliwości omdlenia. Musiał patrzeć na to, co działo się z jego ciałem. Ostre pazury, które nagle zaczęły zdobić jego dłonie i stopy, kły, raniące jego dziąsła i podniebienie. Nadmiar dźwięków i zapachów, które doprowadzały go do obłędu. Myślał, że zaraz umrze. Potem zapadła ciemność.