niedziela, 20 października 2013

Baransu: Księga Pierwsza: Ziemia; Rozdział 1: Szesnaste urodziny

Zadzwonił budzik. Niechętnie zwlókł się z prowizorycznego łóżka, jakim była deska zabetonowana w ścianę i materac na niej. Starannie ułożył na pościeli koc i przeszedł do salonu. Był niewymownie wdzięczny za to, że wuj sam mieszkał praktycznie w salonie, oddając mu jedyny wolny pokój w mieszkaniu. I tak miał dość kłopotów, a on już od dobrych trzynastu lat zwala mu się na głowę. Spojrzał na kanapę. Wuja nie było. Przymknął oczy, nie chcąc wyjść na beksę. Przecież wuj tyle razy mu powtarzał.
-Nathi. Bądź silny. Nie okazuj słabości, zwłaszcza publicznie. Nigdy nie wiesz, gdy ktoś wykorzysta każdą twoją łzę przeciw tobie. Ćwicz samemu, by potem móc pokazać, że jesteś silny. Więc za każdym razem, gdy nie wrócę z nocnej walki będziesz się martwił, pomyśl, że twój wróg stoi przed tobą i czeka na twoje potknięcie. Musisz być silny. Jesteśmy zostawieni sami sobie i każdy z nas musi być na tyle twardy, by być gotów oddać życie za drugiego.

Więc Nathaniel starał się jak mógł być dzielnym. Odkąd miał sześć lat, ta przemowa wuja była jego mottem życiowym. Uważał wtedy swojego wujka co najmniej za Greckiego Boga, Aresa. Teraz, gdy miał już prawie lat szesnaście oboje traktowali się z lekkim dystansem. Wuj twierdził, że jeśli do siebie się nie przywiążą, to mnie będzie każdego z nich bolała strata drugiego. Dlatego, mimo, iż byli rodziną, zachowywali się jak neutralni współlokatorzy. Przeszedł do aneksu kuchennego i otworzył lodówkę, by wyjąć stamtąd mleko.  Po chwili z szafek nad blatem wyciągnął także płatki oraz miskę, a łyżkę wyciągnął z szuflady. Nalał mleka, nasypał płatków i siadając na kanapie zaczął jeść. Miał nadzieję, że wuj szybciej dziś wróci. To była jego walka o tytuł Mistrza Podziemi lata 2010 roku. Jego przeciwnikiem był niejaki Jared “Bestia” Crowl. Wielki i ciężki gangster z marginesu społecznego. Często jego gęba widniała w wiadomościach przy napadach, bójkach czy zabójstwach. Był zdolny do wszystkiego. Na szczęście Mroczne Igrzyska zaczynały się dopiero w Styczniu.

Odkładał właśnie miskę do zlewu, gdy usłyszał szczęk zamka. Wziął głębszy wdech i sięgnął po apteczkę pod zlewem. Musiała zawsze być pod ręka. Podpierając się o wszystko na swojej drodze, do salonu wszedł jego wuj. Mark “Phantom” Vernus. Mówili tak na niego, bo na ringu był dla przeciwnika jak zjawa. Szybki i nieuchwytny. Jego uderzenia były precyzyjne, a uniki praktycznie niezauważalne. Ofiara Phantoma dowiadywała się o tym, że spudłowała dopiero po tym, że jego cios przeciął powietrze niczym nóż masło, a ofiara już była atakowana od tyłu. Mark usiadł na kanapie. Nie wyglądał za dobrze : podbite oko, opuchnięta lewa strona twarzy oraz liczne rany, które wciąż krwawiły. Gdyby nie jego zdrowa opalenizna, można było go wziąć za zombie. Nathaniel nalał na wacik spirytusu salicylowego i delikatnie zaczął przemywać rany jedynego członka swojej rodziny. Wuj nawet nie drgnął, gdy poddawał się jego zabiegom. Młody oczyścił rany wuja, nałożył maść na jego opuchlizny i stłuczenia oraz zabandażował stłuczoną rękę od dłoni aż po łokieć. Odniósł apteczkę na jej stałe miejsce. Wracając do pokoju pakował w swoją starą, wysłużoną torbę używane podręczniki. W swoim życiu nie dostał ani jednej rzeczy, która była nowa. Zawsze były to stare rzeczy. Nie narzekał jednak, bo nie było go stać wraz z wujem na życie w luksusach.

Poszedł do łazienki biorąc ze sobą mundurek szkolny składający się z granatowej marynarki z logiem Akademii na piersi i czerwonymi wszywkami, granatowy krawat w biało-czerwone paski, białej koszuli i szarych, garniturowych spodni. Spojrzał na siebie w lustrze. Jasnobrązowa cera, tak nie pasująca do jego anglosaskich korzeni uwydatniała tylko głębokie cienie pod jego niezwykłymi, szarymi oczami, które ukryte były za grzywką przydługich już włosów o kruczoczarnej barwie. Skrzywił się na swój widok, przemył dłonie, twarz i zęby, by chwilę potem przebrać się w szkolny uniform. Wrócił do pokoju, wziął swoją komórkę, którą okazała się być bardzo stara Nokia, klucze oraz torbę i wyszedł, nie mówiąc nic na pożegnanie. Była dopiero godzina siódma dwadzieścia, ale dojście do szkoły zajmowało mu trochę czasu, zwłaszcza, że z Clayton House do Akademii Londyńskiej miał spory kawałek.

Zazwyczaj był tam około za piętnaście dziewiąta, czyli idealnie na czas, by usiąść i odsapnąć po tym marszu. Nie korzystał z autobusów. Mark twierdził, że zdrowiej, oszczędniej i lepiej dla mięśni jest chodzić, więc ani on ani wujek nie korzystali z innego sposobu przemieszczania się niż o własnych nogach. Wychodząc na klatkę schodową swojego bloku uśmiechnął się do pani Rooksmelt i wyszedł na ruchliwą już od samego rana ulicę. Po tylu latach chodzenia na piechotę gdziekolwiek nawet nie musiał przystawać ani na moment. Mięśnie nóg miał wyrobione. Już po godzinie mijał rzekę, więc mógł zwolnić tępo. Zostało mu jeszcze czterdzieści minut do rozpoczęcia rejestracji, pięćdziesiąt pięć minut do rozpoczęcia pierwszej lekcji, którą dziś była matematyka, a do szkoły dojdzie w maksimum dwadzieścia minut.

Było parę minut po wpół do dziewiątej, gdy przekroczył bramę terenu szkoły. Przeszedł przez tłum szyderczo uśmiechających się do niego twarzy i ruszył w kierunku swojej ławki. To było jedyne miejsce, gdzie miał spokój od rówieśników, którzy śmiali się z niego na każdym kroku i dokuczali mu na każdy możliwy sposób. Z daleka rozpoznał siedzącą w nienagannej pozycji dziewczynę o ciemno-blond włosach ściętych do karku, szmaragdowych, przenikliwych oczach i skórze typowo jasnej dla Angielki od pokoleń. To była jego najlepsza i jedyna przyjaciółka w całym Londynie, Gabriella Tilaylah. Widząc go, momentalnie poderwała się z siedzenia i rzuciła na niego, mocno przytulając.

-Nathan! Tak bardzo za tobą tęskniłam! Miesiąc się nie widzieliśmy,
miesiąc! Ale się cieszę, że to już jedenasty rok! A ty? Cieszysz się?- No tak. Przez wakacje zdążył się odzwyczaić od jej gadulstwa. Potrafiłaby gadać i gadać i gadać. Ale w sumie nie przeszkadzało mu to aż tak bardzo, jak jej wytykał. Sam był milczkiem, nieśmiałym chłopakiem z niemiłego sąsiedztwa, bojący się odezwać, by znów nie zostać wyśmianym.
-Tak, tak. Bardzo się cieszę, że czekają nas trudniejsze egzaminy i jeszcze trudniejsze wybory. Tęskniłem za tobą strasznie, ale moje uszy nie aż tak jak ja.- Usiadł na ławce i wyciągnął z plecaka butelkę wody. Suszyło go. Zrobiła obrażoną minę, ale usiadła obok. Czyli nie jest tak źle… pomyślał. -Gabi, wiesz, że jesteś dla mnie jak siostra. Jak mógłbym nie tęsknić, nie widząc siostry przez cały miesiąc? Hm?
-Oj już dobra. Co u twojego wujka? Udało mu się?- spytała z nadzieją.
-Wrócił akurat gdy skończyłem śniadanie. Mocno oberwał, ale skoro on wracał o własnych siłach, to Bestia był wleczony przez sędziów. Założyłem mu parę nowych szwów i usztywniłem lewą rękę. Zdaje się, że naruszył kość promieniową…
-Powinieneś być lekarzem.- Chciał zaprzeczyć, ale nie dała mu nawet otworzyć ust. -Znam twoje zdanie na ten temat. Za dużo nauki…. Jestem za tępy… Jestem beztalenciem… Cud, że pod moją opieką wuj nadal żyje… Bla bla bla… Słuchaj, i ty to wiesz, i ja to wiem, byłbyś świetnym lekarzem. Pomogę ci z biologią, jak zdasz egzaminy to pójdziesz albo do zawodówki albo do liceum i zrobisz wszystko, co ci potrzebne a potem, za ileś tam lat będziesz leczył moje dzieci. Zgoda?

Westchnął głośno. Jak Gabriella się na coś uparła, nie było nic, co by ją od tego pomysłu odwiodło. Pokiwał głową i równo z dzwonkiem wstał z ławki, wyciągając w jej kierunku dłoń. Z chęcią przyjęła pomoc przy wstawaniu i już po chwili razem siedzieli na końcu klasy, podczas gdy ich wychowawca sprawdzał obecność i ogłaszał nowości. Przez całe piętnaście minut nudził się strasznie, ale to było wciąż lepsze niż lekcja matematyki, na którą musiał iść sam. Niestety, Brie była na niego o wiele za mądra i ona była na pierwszym poziomie matematyki, kiedy on wciąż tkwił na poziomie piątym. Schodził właśnie po schodach, gdy ktoś zepchnął go na dół.
-Patrzcie chłopaki, ofiara nie umie już nawet chodzić! Jest coś, co potrafisz, łamago?- śmiał się z niego Alan Sumpervius. Szczupły, niski chłopak o mlecznej cerze, piaskowych włosach i miodowych oczach, które jak zwykle patrzyły na niego z obrzydzeniem i nienawiścią. Alan odkąd tylko dowiedział się o marnej sytuacji finansowej Nathaniela uprzykrzał mu życie jak tylko mógł, chełpiąc się na prawo i lewo, że jego rodzice są jednymi z najbardziej szanowanych biznesmenów w tej części Europy. Powoli wstał z posadzki.

-Jest…- powiedział cicho, patrząc na swoje szarawe, wysłużone buty. Chłopak i jego okropna banda nadstawiła uszu.
-Co mruczysz, frajerze? Pan Alan ma zawsze rację? Tu się zgodzę- dręczyciele odpowiedzieli na ten lichy dowcip śmiechem sztucznym jak chipsy. To się nazywa prawdziwa przyjaźń… Sarknął ironicznie w myślach, wreszcie podnosząc wzrok.
-Jest coś, w czym jestem dobry. A na pewno lepszy od ciebie. W sumie, jest parę takich rzeczy. Lepiej walczę, jestem szybszy i wytrzymalszy… Lepiej od ciebie też radzę sobie z pierwszą pomocą…- Spojrzał mu w oczy, co było błędem. Ta furia, którą tam dostrzegł całkowicie odebrała mu odwagę.
-Walczysz lepiej niż ja, brudasie? Zmierzyłbym się z tobą, uwierz, ale ta koszula była niedawno kupiona i nie chcę jej pobrudzić. Tobie najwyraźniej smród i bród nie przeszkadzają, ty wieprzu.- uniósł dumnie podbródek i ostatni raz potrącając go ramieniem udał się na swoje zajęcia. Wreszcie odetchnął. Spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Spóźnił się na pierwszą lekcję. Pobiegł do sali i już po minucie siadał do ławki. Na szczęście pani Jones nie zauważyła jego spóźnienia przez te duże szkła w okularach.

Po lekcji trwającej półtorej godziny przyszedł czas na w-f. Jego znienawidzona lekcja. Wszedł niepewnie do szatni i ruszył do najdalszego kąta. Nie chciał, by tak szybko go zauważyli. Ostatnim razem wrzucili go w samej bieliźnie do damskiej przebieralni i nie chcieli wypuścić. Później go zawiesili w prawach ucznia do końca roku za “ten haniebny czyn, jakiego się dopuścił”. Nawet wyjaśnienia dziewczyn nic nie zdziałały. Założył granatowe spodenki i już wkładał białą bluzkę z logiem szkoły, gdy wszedł Alan i jego banda w otoczeniu woni piw i dymu papierosowego. Ugh, jak on go nie znosił. Miał wszystko czego pragnął. Rodziców, pieniądze, wielu przyjaciół. A Nathaniel? Nie miał nic. Nie miał rodziny, masy przyjaciół ani nawet pieniędzy. Ledwo co starczało na wszystkie rachunki i jedzenie, gdy wuj dostawał za wygraną walkę.

Alan rozejrzał się dookoła i razem ze swoją bandą podeszli do niego. Patrzyli na niego wyzywająco, a on skupiał się na wiązaniu sznurówek i opanowaniu drżenia dłoni. Gdy skończył, podniósł się powoli i spojrzał Alanowi w te jego miodowe, niezwykłe oczy. Wzdrygnął się na swój tok myślowy. Niezwykłe? Chyba na głowę upadłem, albo znów zjadłem coś nieświeżego… Muszę przestać gadać bzdury…. Zauważył, że blondyn coś do niego mówi.
-Powtórzysz? Nudny się stajesz z roku na rok.- powiedział, nim zdążył się powstrzymać. Alan zacisnął zęby. Nie będzie mu jakiś biedny frajer podskakiwał. Co to to nie…
-Powiedziałem: Craig, pokaż mu, gdzie jego miejsce…- wywarczał aż. Tęgi, zgolony na zapałkę chłopak o brązowych oczach i ciemnej skórze wystąpił na przód i bez żadnych ogródek uderzył go prosto w nos. Nathaniel upadł na posadzkę, łapiąc się za złamaną kość. -Ze mną się nie zadziera, brudny śmieciu…- wyszeptał mu jeszcze przy uchu i odszedł na swoje stałe miejsce w szatni, by przebrać się w strój do ćwiczeń. Usiadł na ławce i pochylił się do przodu, by powstrzymać krwawienie. Nawet jeśli by poszedł z tym do wychowawcy, on by stwierdził, że to nie mógł być ten złoty chłopak Sumperviusów. Jak zwykle z resztą. Do środka wkroczył trener. Omiótł pomieszczenie spojrzeniem, zatrzymując się na sporej, wciąż powiększającej się na dodatek, plamie krwi na podłodze. Usiadł koło poszkodowanego.

-Znowu blondyn?- spytał. Nie raz był świadkiem jak ten dzieciak obrywał, nie raz sam musiał chłopaka bronić. Zgłaszał sytuację szkole, ale ojciec tego dzieciaka często przelewa spore ilości pieniędzy na “modernizację szkoły”. Nikt przecież nie powie takiemu, że jego syn to chuligan, bo premie pieniężne się skończą. Gdy brunet kiwnął głową, westchnął. Spodziewał się tego. A ten mały potwór z dnia na dzień jest coraz gorszy. Napisał notatkę na kartce i podał mu ją do ręki. -Do sekretariatu z tym. Zabierz rzeczy. Dobra, chłopaki! W szeregu zbiórka w kolejności alfabetycznej, raz!- krzyknął, oznaczając obecność u Nathaniela.

Ten natomiast, wciąż trzymając kartkę w ręce jak najdroższy skarb, zebrał swoje rzeczy i ruszył do recepcji. Pielęgniarki dziś w szkole nie było, miał nadzieję, że zadzwonią po ambulans, bo z bólu ledwo co mógł oddychać. Krew wciąż kapała, zostawiał za sobą czerwoną ścieżkę.  Jak on nienawidził być upokarzanym przy panu Danielsie. To był jego ulubiony nauczyciel. Jako jedyny mu wierzył i starał się jakoś pomóc. Co nie znaczy, że nie czuł upokorzenia ujawniając swoją słabość w otoczeniu wrogów. Miał ochotę po prostu zwyczajnie się rozpłakać, ale w zamian wziął parę głębszych wdechów i szedł dalej. Dotarł do recepcji, wciąż trzymając się za nos. Podał kartkę starszej pani o miłym uśmiechu i blond włosach siedzącej za biurkiem. Przeczytała notatkę, popatrzyła na niego i pokiwała głową.

-Nathanielu… Kiedy ty przestaniesz pakować się w bójki. Pamiętasz, jak przez miesiąc miałeś izolatkę za to, że pobiłeś starszego od siebie ucznia? Nie możesz tak postępować… Idź usiąść, a ja wezwę ambulans- podała mu chusteczki i złapała za telefon, a on usiadł na jednym z miękkich foteli. Po raz kolejny podziwiał rzeźby i inne dzieła uczniów chodzących na sztukę. Z racji, że dziś zaczynał się nowy, szkolny rok wystawiono nowe projekty. Ech… Pierwszy dzień a ja już mam złamany nos… Dziesięć minut później przyjechała karetka. Młody medyk i starsza pielęgniarka podali mu tabletkę rozweselającą, dali miejscowe znieczulenie i nastawili mu kość. Wytarli mu twarz z krwi i nałożyli opatrunek.

Gdy medycy już wyjechali, Nathaniel ruszył z powrotem do szatni. Nie zastawszy tam nikogo udał się na boisko. Grali w koszykówkę. Podszedł do trenera pokazać opatrunek. Ten tylko kiwnął głową i pozwolił mu na osobności grać piłką. Wiedział, że jeśli wpuści go teraz na boisko, piaskowłosy chłopak nie odpuści mu i zacznie znów się nad nim znęcać. Niestety, Alan już zauważył bandaż na nosie czarnowłosego. Złapał piłkę i ruszył w jego kierunku.
-Patrzcie, chłopaki. Ciamajda znów sobie coś rozwalił- całe boisko (prócz ofiary i trenera) zatrzęsło się od śmiechu. Nathaniel spuścił głowę, by nie patrzeć swemu katowi w oczy.
-Nie jestem ofiarą…- mruknął pod nosem ale miodowooki i tak to usłyszał.
-Ty nie jesteś niby ofiarą? Wolne żarty! Codziennie sobie nowego guza nabijasz! Jesteś ciamajdą, ofiarą i niezdarą! Przyjmij to do wiadomości. Po tylu latach powinieneś się przyzwyczaić…

-Starczy tego! Alan, jeśli natychmiast nie wrócisz na boisko to wykopię cię z drużyny pływackiej.- Chłopak uśmiechnął się jeszcze wrednie i wrócił do gry. Nathan zacisnął zęby i dalej odbijał piłkę od siatki. Nie może pakować się w bójki, nie teraz. Dopiero początek roku. Wuj byłby zły, jeśli już w pierwszym tygodniu szkoły przyniósł uwagę w dzienniku. Paręnaście minut później trener kazał im wracać do szatni. Oczywiście dopilnował, by Alan i spółka dali spokój Nathowi. Po tej lekcji była przerwa. Wyszedł na zewnątrz i odnalazł Brie.
-Siemka, wredoto- przywitał się. Posłała mu mordercze spojrzenie, ale zignorowała ten przytyk.
-Mów lepiej, co z tymi Mrocznymi Igrzyskami…
-Ile razy mam mówić? Mroczne Igrzyska są na zimę i są na śmierć i życie, a walki o tytuł Mistrza Podziemi w lecie i trwa do nokautu. To nie takie trudne…
-Dobra, dobra. To jak, twój wuj znów ma pas?- spytała, patrząc na niego dociekliwie. Była ciekawa tego wszystkiego. Zawsze interesowała się marginesem społecznym.
-Tak, tak. Do następnego lata. Bracia Rodrigez dadzą nam na razie spokój, póki to ich zawodnik wygrywa. Nie wiem, niestety, ile będzie trwała ta jego dobra passa…

Reszta dnia minęła mu spokojnie. Tak samo jak tygodnia. No, może było parę małych obrażeń i trochę uwag, głównie za bójki (które, jak zwykle zresztą wygrywał), ale wuj jedynie je podpisywał i nie zwracał na nic uwagi. Ostatnimi czasy stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie i milczący niż przez ostatnie parę lat. Wreszcie nastała niedziela. Dwunasty Września. Jego szesnaste urodziny. Był najstarszy w klasie i dobrze mu z tym było. Chociaż trochę, dzięki temu, miał spokój od tych wszystkich rówieśników, czekających na jego potknięcie. Wstał ze swojego posłania w bardzo dobrym humorze. Starannie pościelił łóżko, wymył się w łazience, ubrał w odświętne ciuchy i wyszedł do salonu. Wuj już był na nogach. Stał przy kuchence i smażył naleśniki

-Wszystkiego dobrego, Nathanielu- powiedział, z lekkim uśmiechem na ustach. Mark już dawno się tak nie uśmiechał w jego obecności. Ta myśl sprawiła, że uśmiech na jego twarzy samoistnie się powiększył. Podszedł do mężczyzny.
-Wujku... Nie musiałeś... Nie trzeba było...
-Daj spokój. Nie co dzień kończy się lat szesnaście. W dodatku, nie dość, że Rodrigezowie spłacili mi część kredytu za załatwienie Bestii, to jeszcze dali mi tysięczną premię.
Był w szoku. Ukrywał przed nim taki fakt, tylko po to, by zrobić mu niespodziankę. Był mile zaskoczony. Uśmiechnął się jeszcze szerzej do swojego opiekuna. Ten jednak nie oddał go tak pewnie i zmieszany przygryzał sobie policzek od środka.
-Po śniadaniu muszę ci coś dać... To będzie dla ciebie zaskoczenie. Będziemy też musieli dużo na ten temat porozmawiać...- powiedział niepewnie i zajął się patelnią, a jubilat, wedle wielokrotnych próśb sprzed lat, nie pytał. Przecież i tak się dowie o co chodzi.

Posiłek zjedli na kanapie w miłej atmosferze. Rozmawiali o walkach wujka i o szkole chłopaka. Nathan próbował zmylić wuja i powiedzieć mu, że wszystko gra, ale ten wyjaśnił mu, że regularnie dostaje wiadomości lub telefony od jego nauczyciela od wychowania fizycznego. Młodszy z nich wreszcie się przełamał i z lekkim skrępowaniem opowiedział o wydarzeniach ze wszystkich lat gimnazjum. Mark przyjął to nawet spokojnie, na koniec uśmiechając się z pobłażaniem.
-Nie przejmuj się tym. Od dziś już nie będziesz musiał. Ale najpierw skończ śniadanie. I... Młody..?- dodał z wahaniem, kładąc mu lekko dłoń na ramieniu. -Wiedz, że jestem z ciebie strasznie dumny. Wiem, że nie okazywałem tego, ale w wielkiej części przypominasz mi mojego brata. Ale tylko z wyglądu. Z charakteru jesteś wykapany Stephanie.

Wuj wyszedł do jego pokoju a on w spokoju kończył ostatniego naleśnika. Jego wujek był znakomitym kucharzem, a on sam przyłapał od niego tą umiejętność. Praktycznie z niczego potrafił zrobić świetne danie i idealnie je doprawić tylko podstawowymi ziołami i przyprawami. Odłożył talerz do zlewu i usiadł obok ostatniego członka swojej rodziny, który zdążył już wrócić do niego z jakimś kawałkiem papieru, wyglądającym jak egipski papirus.
-Powinieneś się o tym dowiedzieć o wiele wcześniej i w inny sposób, ale... Bałem się ci to powiedzieć...- oddał mu pergamin i odwrócił wzrok. On zaś spojrzał na szafirowe, błyszczące litry wykaligrafowane na żółto-brązowym papierze.


Nathaniel'u Matthew Jeremiah Xawierze Maxymilian'ie Vernus!
Z racji Twojego królewskiego pochodzenia, w dniu Twych szesnastych urodzin, chcielibyśmy zaprosić Cię do Twojego zamku by omówić twoją edukację i pomówić o historii Twego pochodzenia. Ty i Mark jesteście obaj mile widziani. Gdy tylko wyrazisz na głos Swoje potwierdzenie, wytworzy się portal, przez który bezpiecznie się do nas przeniesiesz.
Oczekujemy Cię wkrótce, Przewodniczący Rady Starszych.

3 komentarze:

  1. Fajne, nie powiem ! Czekam na kolejny rozdział ! WOW

    OdpowiedzUsuń
  2. :ooo Jak można tak genialnie pisać?! To... To jest skandal...
    Tak więc... Czekam na kolejny rozdział.
    Dużo weny i wgl :>

    OdpowiedzUsuń

Doceniam każdy komentarz. To właśnie wy, wierni czytelnicy, mnie motywujecie do pisania kolejnych części. Liczę na sporą dawkę waszych opinii, nie koniecznie tylko i wyłącznie pochwał. Mam też nadzieję na uzasadnioną krytykę. Pozdrowienia!